Miejscowi naganiacze wyczuli nasze zmęczenie i beznadziejne położenie z powodu braku możliwości innego dojazdu do celu. Cena za wynajęcie busika osiągnęła milion rupii. Udawaliśmy, że nas to nie interesuje, martwiąc się w duchu, iż przyjdzie nam nocować w kurzu przeprawy promowej na Sumatrę.
Postanowiliśmy zastosować taktykę zwłoki. Odchodziliśmy wyjaśniając, że jesteśmy na urlopie i wcale nam na czasie nie zależy. W pobliskim kiosku zamówiliśmy świeży sok z pomarańczy, by spokojnie obserwować rozwój wydarzeń.
„Przeciwnik” zebrał się w gromadę, głośno debatował i gestykulował. Po chwili podeszli negocjatorzy, opuszczając ceny. Gdy dotarliśmy do pół miliona, ponownie zerwaliśmy negocjacje udając się w kierunku miejscowego posterunku policji. Wprawdzie policjant niewiele rozumiał, ale chciał pokazać, że on tu jest najważniejszy i wszystko może załatwić.
Poprowadził nas w kierunku pobliskich zabudowań i zniknął. Nie minęło wiele czasu, jak uradowany oznajmił, że jest transport za zupełnie przyzwoitą cenę 150.000 rupii. Bemo* wprawdzie nie było piękne, ani wygodne, ale to przecież tylko 60 kilometrów. Pierwszy odcinek przejechaliśmy bez zakłóceń. Potem tylko coś zgrzytnęło i staliśmy na poboczu. Kierowca obyty z problemami swojego pojazdu szybko zdiagnozował usterkę. Otworzył pokrywę silnika i tryumfalnie pokazał, że spadła kopułka. Miała prawo na tak wyboistej drodze. Odetchnęliśmy z ulgą.
Dalsza jazda zajęła nam dwie godziny. Zostaliśmy wysadzeni przed portem. Ledwo ostatnie bagaże złożyliśmy na chodniku, już pojawili się lokalni naganiacze, oferując hotele, restauracje i oczywiście wycieczkę na Krakatau.
Wybraliśmy hotel naprzeciw ładnej piaszczystej plaży. Była klimatyzacja i telewizor, który odbierał tylko kilka lokalnych programów, ale był! W przyległej restauracji poza ryżem nie było prawie nic, wiec jedliśmy go z jajkiem sadzonym popijając piwem. Negocjatorzy nie odchodzili na krok, towarzysząc nam przy kolacji, jak i odprowadzając nas do kwater.
Wreszcie ubiliśmy interes. Oni opuścili cenę do 40 USD od osoby i umówiliśmy się na wyjazd. Rankiem sprawdziliśmy, czym nas chcą wieźć. Przy ujściu żółtej rzeki stała łódź napędzana dwoma silnikami z dwuosobową załogą. Wyglądała w miarę solidnie. Dwa silniki były konieczne ze względu na możliwość awarii.
Wróciliśmy po bagaże i sprzęt fotograficzny. Po chwili wypływaliśmy w morze, między rybackimi sieciami i dziwnymi pływającymi konstrukcjami z bambusa i pustych beczek po ropie, stanowiących chyba hodowlę małży.
Silniki zawyły na wysokich obrotach i pomknęliśmy przed siebie na pełne morze. Celu podróży nie było widać, dopiero gdy brzegi Jawy zaczęły znikać, pojawiły się na horyzoncie zarysy naszego celu. Po ponad godzinie ostrej jazdy byliśmy blisko Anak Krakatau i otaczających wysp starej kaldery. Dzień był pochmurny. Byliśmy sami. Na wolniejszych obrotach okrążyliśmy czarny stożek wulkanu, robiąc zdjęcia i napawając się widokiem dymów unoszących się nad kraterem. Po okrążeniu ciemnego kolosa zakotwiczyliśmy na czarnym brzegu, przy napisie głoszącym, że jesteśmy na terenie parku narodowego. Poszliśmy po czarnym popiele w górę, klucząc najpierw pomiędzy rachitycznymi drzewami, a potem wychodząc na otwartą przestrzeń stożka. Po kilkunastu minutach dotarliśmy na przełęcz, gdzie umieszczono automatyczną stację sejsmologiczną. Niektóre jej elementy były rozbite kamieniami, które dokonały zniszczenia po ostatniej mocniejszej erupcji, czyli jakieś 10 dni wcześniej.
Dziwny widok roztaczał się z tego miejsca. Szare niebo, granatowe morze i czarny stożek nad głowami upstrzony pod szczytem żółtymi plamami siarki. Lekki wiatr przynosił piekielne zapachy wydobywające się z krateru. Poszliśmy wyżej, aż popiół zaczął parzyć stopy. Cisza. Biel pary, czerń popiołów i my – punkciki. Wokół bezkres wody. Dziwne uczucie samotności, osobliwy dotyk natury. Świadomość nicości.
Jeszcze jedna runda wokół czarnego stożka dymiącego bezgłośnie, ostatnie zdjęcia (szkoda, że nie było słońca) i wracamy z tej krainy śmierci i zagłady. Zastanawiamy się, jak mogła wyglądać katastrofa w 1883 roku.
Na Jawę dopłynęliśmy po południu, goniąc warkotem silnika węże, śpiące w mętnej wodzie rzeki. Wróciliśmy do życia z obrazami innego świata, wbitymi w świadomość. Na pamiątkę mamy kilka pumeksów, kawałek lawy i kilkadziesiąt zdjęć w pamięci aparatów.
Na drugi dzień – w niedzielę, pogoda się poprawiła. Szkoda, że pojechaliśmy poprzedniego dnia. Zapewne byłyby lepsze zdjęcia. Może byłoby więcej ludzi? Może pozostałyby inne odczucia?
Korzystaliśmy z piaszczystej plaży i „walczyliśmy” z wielkimi falami rozbijającymi się blisko brzegu. Jako obcy wzbudzaliśmy zainteresowanie sprzedawców owoców, koszulek, masażystek i tubylców, z których każdy chciał wiedzieć skąd jesteśmy, a przy okazji zarobić parę rupii.
Otoczeni pustymi orzechami kokosowymi i resztkami dziwnych owoców, które trzeba było skosztować, leniuchowaliśmy. Następnego dnia czekała nas dalsza droga, a program był napięty!
mgr farm. Krzysztof Kokot – tekst
mgr farm. Adam Kokot – zdjęcia
*bemo – mikrobus